Reklama

Rafał Godzwon o pracy na etacie i wsparciu żony: Bez niej by tego nie było

Gdy Robert Karaś bił rekord świata podczas Brasil Ultra Tri, podążało za nim dwóch zawodników z Polski, Jurand Czabański i Rafał Godzwon. Ten ostatni stroni od blasku fleszy, sławy, a na co dzień... pracuje na etacie. - Na pierwszy trening trzeba ruszyć w nocy, gdy jeszcze jest ciemno. Potem praca, a po pracy kolejny. Ale generalnie staram się być w domu tak około 18:00, gdy żona wraca - mówi.

Pod koniec maja cała Polska trzymała kciuki za Roberta Karasia, startującego w Brasil Ultra Tri w Rio de Janeiro. To morderczy 10-krotny Ironman, na którego składa się 38 kilometrów pływania, 1800 kilometrów jazdy rowerem i 420 kilometrów biegu. Polak nie tylko wygrał, ale pobił także rekord świata o ponad 18 godzin.

Jednak w praktycznie każdym doniesieniu z Brazylii musiała znaleźć się także informacja o tym, że obok na trasie znajduje się dwóch innych Polaków, którzy dość szybko zostawili w tyle konkurentów, zajmując odpowiednio drugie i trzecie miejsce.

Reklama

Tym pierwszym był Jurand Czabański, mieszkający na co dzień w Stanach Zjednoczonych, ze sportem związany zawodowo jako fizjoterapeuta. Drugim Rafał Godzwon, który do Rio przybył nie z USA, a z miasteczka Połaniec w województwie świętokrzyskim, dla którego, przynajmniej jak sam twierdzi, ultra triathlon jest... hobby.

Skromny Ironman z Połańca

- Miałem nadzieję, że tym razem wrócimy z zawodów na spokojnie, bo przyjeżdżaliśmy w środku nocy. Ale gdzie tam, przed domem czekała na nas cała ekipa, odpalili race, było świętowanie - żartuje ze skromnością Godzwon.

Skromność przebija z wypowiedzi pana Rafała cały czas, będąc nieodłączną częścią jego historii. Historii o miłości do sportu, pokorze i człowieku z 8-tysięcznego miasteczka, który postanowił przekroczyć granice ludzkiej wytrzymałości, docierając w rejony niedostępne dla większości śmiertelników.

Zaczęło się dość prozaicznie, od podglądania w aplikacji mobilnej aktywności triathlonisty Wojciecha Kozłowskiego, zmarłego tragicznie w 2018 w wypadku samochodowym. Potem przyszły kolejne, coraz dłuższe dystanse, pierwszy pełny Ironman w Czechach, podwójny na Litwie, potrójny, a potem pięciokrotny we Francji, gdzie zajął odpowiednio trzecie i drugie miejsce. Z ust Godzwona brzmi to jak zwyczajna rozmowa przy popołudniowej herbacie, podczas gdy mowa tu o podium na dystansach nieosiągalnych dla większości ludzi na planecie. Potrójny Ironman to 11,4 km pływania, 540 km jazdy na rowerze i 126,6 km biegu, pięciokrotny 19, 900 i 211 km, a dziesięciokrotny 38, 1800 i 420 kilometrów. 

Wszystko zresztą w tej opowieści jest niewiarygodnie zwyczajne. Z panem Rafałem spotykamy się tuż po powrocie z Rio, w jego domu na obrzeżach Połańca, miasteczka w województwie świętokrzyskim, dwa razy mniejszego od warszawskiego Mokotowa, zamieszkanego przez niecałe osiem tys. osób. Połaniec słynie w regionie głównie ze znajdującej się nieopodal elektrowni, zbudowanej nad brzegiem Wisły. To tam pracuje większość mieszkańców miasta, w tym także... nasz ultra triathlonista.

48-letni Rafał Godzwon nie jest bowiem zawodowym sportowcem. Na co dzień pracuje fizycznie jako spawacz ciśnieniowy w dość ciężkich warunkach, łącząc treningi z dwuzmianowym trybem pracy. Na czas zawodów musi najzwyczajniej w świecie brać urlop w pracy i chociaż nie ma pod tym względem taryfy ulgowej, to koledzy zawsze wykazują zrozumienie. 

Przeczytaj także: Karaś nie chce startować w Polsce. Wytłumaczył to w ostrych słowach. "Utrzymać pięść na wodzy"

Najważniejsze wsparcie

Kluczem, jak mówi, jest organizacja, doświadczenie i wsparcie bliskich. - Na pierwszy trening trzeba ruszyć w nocy, gdy jeszcze jest ciemno - mówi. - Potem praca, a po pracy kolejny. Trzy dyscypliny dziennie, praktycznie codziennie. No bo trzeba dbać o wytrzymałość. Kiedyś odwołali mi zawody z powodu pandemii, a byłem po drugiej zmianie, to pobiegłem sobie sto kilometrów, żeby się odprężyć. Ale generalnie staram się być z powrotem tak około 18:00, gdy żona wraca do domu - dodaje z uśmiechem. 

Ze względów ekonomicznych do Brazylii polecieli jedynie we dwójkę, z żoną Martą. Zabrali ze sobą tylko jeden rower i parę zapasowych kół, które swoją drogą uratowały całe zawody. - W pewnym momencie poszła mi szprycha - opowiada Godzwon. - Gdybym nie miał zapasu, to byłby koniec.

We Francji, w Colmar na pięciokrotnym Iron manie było trochę łatwiej. Do samochodu weszły cztery osoby i trzy rowery. Wtedy poza żoną pana Rafała wspierała córka oraz jej chłopak. Wsparcie okazało się skuteczne, bo udało się zdobyć drugie miejsce. 

W Rio zaś całym "team Godzwon" była pani Marta. To z nią konsultowane są także wszystkie sportowe decyzje o startach w kolejnych, coraz bardziej wymagających wyścigach. Razem jeżdżą na zawody, razem przeżywają i cieszą się ze wszystkich osiągnięć. 

- Żona ogromnie mnie wspiera na co dzień, to jej należą się największe podziękowania - mówi pan Rafał. - Wydaje mi się, że dobrze się w tym wszystkim rozumiemy. Jeśli generowałoby to jakieś zgrzyty, to nigdy by się nie udało. Znam kilka osób, które poszły za bardzo w jedną stronę, przez co zaczęły się problemy w domu. Skupili się na sporcie, a nie widzieli tego, co się dzieje obok nich.

- Teraz, gdy byliśmy w Brazylii, nawet ludzie od Roberta Karasia pisali: "Szacun dla Marty", bo była ze mną cały czas na trasie i to pomimo kontuzji kostki, spała tyle co ja, czyli praktycznie nic - opowiada Godzwon. - Ogarniała kwestie jedzenia, picia, masę prania, bo to nie są zawody kilkugodzinne czy jednodniowe, więc trzeba dbać o czystość ubrań. Bez niej byłoby to po prostu niemożliwe.

Od bliskich i przyjaciół z Polski płynęło natomiast wsparcie duchowe. Po powrocie zgotowali panu Rafałowi huczne powitanie. On sam siłą rzeczy jest lokalną gwiazdą, po powrocie na wjeździe do miasta umieszczono billboardy z jego zdjęciem. - Trudno to opisać - przyznaje skromnie. - Masa gratulacji, zarówno w pracy, jak i od miasta i gminy Połaniec. Burmistrz Jacek Nowak bardzo mnie wspierał i pomógł w realizacji tego celu.

Pasja, a nie zarobek

Pan Rafał za wszystko stara się płacić sam, choć tym razem poprosił na Facebooku o wsparcie. Podkreśla jednak wyraźnie, że nie chce więcej, niż potrzebuje i nie ma zamiaru na tym zarabiać. Realizuje jedynie swoje marzenia. - Nie chcę tego robić za wszelką cenę, sprzedawać telewizora, zastawiać domu - wyjaśnia. - Niektórzy zatracili się w tym, widząc tylko siebie i zostawiając wszystko dla zawodów. Mamy się tym cieszyć we dwójkę, to nie jest tylko dla mnie.

Choć rzecz jasna każde wsparcie jest cenne. Zarówno logistyczne czy techniczne, jak to od małego krakowskiego serwisu rowerowego BikeGaraż czy taty Tadeusza, dbających o stan techniczny rowerów, medyczne, szczególnie od fizjoterapeuty Sebastiana Hataka, jak i finansowe, które pozwala na opłacenie wpisowego. - Chciałbym bardzo podziękować również swojej firmie Elporem i Elpoautomatyka Połaniec, OSiR w Połańcu, pływalni Delfin a także teamom Roberta Karasia i Juranda Czabańskiego, bo ich pomoc była nieoceniona - zaznacza Godzwon. - Wydaje się, że każdy dodał coś małego, ale jeśli zebrać wszystko razem, to naprawdę dużo dla mnie zrobili.

Jak wyjaśnia zdobywca trzeciego miejsca w Brasil Ultra Tri, ultra triathlony to rzecz nie dla każdego. - Ludzi odstrasza przede wszystkim dystans - tłumaczy. - Łapią się za głowę i myślą: "Kurczę, jak on przejechał dziewięćset czy tysiąc osiemset kilometrów na rowerze i jeszcze potem pobiegł kolejne kilkaset?". A tego się nie robi od razu. Każde zawody dały nam doświadczenie, dzięki któremu wiedzieliśmy, jak przygotować się do kolejnych. Ono jest bardzo ważne

- Nie ma tak, że ktoś z ulicy pójdzie i się z tym spróbuje - kontynuuje. - Samo przepłynięcie 38 kilometrów to jest wyczyn. Jakiś czas temu pływałem po siedem, osiem i po takim treningu byłem wyczerpany. Ale dzięki doświadczeniu mogłem wydłużać dystans. Można to zrobić, ale nie da się szybko. Ta dyscyplina uczy przede wszystkim pokory. Pogonisz, wypalisz się na rowerze, podczas biegu skończy ci się energia, a tu jeszcze, dajmy na to, kilka maratonów do przebiegnięcia. Jak stąd do Katowic. 

Przeczytaj także: Nie tylko Robert Karaś. Polacy zdominowali morderczy wyścig w Brazylii

"Ludzie nie rozumieją i pewnie nigdy nie zrozumieją..."

- Gdy widziałem, co ludzie pisali po tym, jak Robert nie skończył rok temu dziesięciokrotnego Ironmana, bo lekarz zabronił mu ze względu na stan zdrowia, to ręce mi opadły - wspomina. - Wylał się hejt, że nie skończył, że co to jest za sportowiec. Pytano mnie o to kilka razy, ale nie chciało mi się nawet odpisywać, tłumaczyć, co taki człowiek przeżywa, co przechodzi w takich momentach. Po prostu nie mógł skończyć, a zostało mu jeszcze sporo, bo 362 kilometry do końca. Jeżeli coś boli, lekarz mówi, że koniec, że nie pozwala na kontynuację wyścigu, to co zrobić? Dużo ludzi wtedy pisało przykre komentarze. Nie rozumieją tego i chyba nigdy nie zrozumieją... 

Pytam o to, co motywuje do takiego nadludzkiego wysiłku. - Łamanie bariery - odpowiada. - Niektórzy myślą, że chodzi o sławę, poklask. Nie. Ludzi, którzy stają na starcie takich zawodów motywuje chęć pokonania samego siebie. To nie jest tak, że skończysz sobie jakiś dystans i zabłyśniesz. Z tego nie ma żadnych wielkich pieniędzy.

- Z drugiej strony to tak naprawdę jest garstka ludzi, wszyscy się znamy - dodaje po chwili. - Nie nazwałbym tego elitą, bo to za grube określenie moim zdaniem, ale to rzeczywiście wąskie grono. Dla mnie krótsze dystanse nie są tak ekscytujące. Jak biegniesz dychę czy maraton, to razem z tobą jest kilka tysięcy osób. Jak zaczynałem sport, to brałem udział w takich zawodach. Teraz jestem jednym z kilku. Tu już nie ma rywalizacji, każdy robi swoje. Nie ma takich myśli: "Robert biegnie wolniej, to pogonię go". Takie coś oznacza zwyczajnie koniec zawodów. Wręcz przeciwnie, wszyscy wspierają się, jak tylko mogą, panuje wręcz rodzinna atmosfera.

To ostatnie zdaje się potwierdzać sam Robert Karaś, który w jednym z wywiadów wspomniał o Godzwonie, który kibicował mu na trasie. - Za każdym razem, gdy go mijałem, pokazywał mi, że jest dobrze, że trzyma kciuki, nie mogłem uwierzyć w to, że koleś walczy tam sam, a z każdą pętlą okazywał mi wsparcie - wspomina zdobywca pierwszego miejsca w rozmowie na kanale Fame MMA.

- Ludzie z ekipy Roberta i Juranda bardzo mi pomogli, to trzeba wyraźnie zaznaczyć, bo tego nie widać w relacjach czy na zdjęciach - mówi Godzwon. - Z Robertem znamy się jeszcze z Litwy, z podwójnego Ironmana. Był bardzo w porządku w stosunku do mnie i reszty Polaków. Mówił, że jeśli tylko czegoś będziemy potrzebować, to mamy uderzać do jego teamu, w Rio też powiedział, że jego ekipa ma traktować nas tak samo jak jego. Pomagali też specjaliści z innym teamów. Lekarz jednego z Brazylijczyków ratował mnie, gdy miałem poważny kryzys z mięśniem łydki. 

To, czego nie widać

Przed kamerami nie widać tego, jak zawodnicy wspierają się wzajemnie. Ale kibice nie mają też wglądu w tę mroczniejszą stronę ekstremalnego sportu. W rzeczonej rozmowie Robert Karaś wspomina między innymi o halucynacjach. Każda kropla potu, deszczu czy rysa na szkle okularów w czasie jazdy na rowerze przybierała kształt potwora. W Szwajcarii natomiast zobaczył postać, która spadła tuż przed nim na drogę. 

Pan Rafał doświadczył podobnych zjawisk. - Nie traktowałem poważnie tych opowieści o zwidach, mroczkach przed oczami, byłem przekonany, że mi się coś takiego nigdy nie zdarzy - opowiada. - Ale w Colmar popełniłem kilka małych błędów. Po ponad osiemdziesięciu godzinach wysiłku z jakąś drzemką godzinną w trakcie, zamiast zrobić przerwę albo wcisnąć chociaż kilka krótkich, to poleciałem dalej. 

- Gdy człapałem do końca, bo miałem już tak zniszczone ścięgno Achillesa, to droga zaczęła mi się rozjeżdżać przed oczami, widziałem cztery ulice zamiast jednej - mówi. - W pewnym momencie wydawało mi się, że ukończyłem już bieg i zacząłem się zastanawiać, co ja tu jeszcze robię, wyrzucałem żonie zdenerwowany, że zapisali mnie na drugie zawody.

W przeciwieństwie do znanych sportowców, pan Rafał stroni od rozgłosu i medialnego szumu. Ucieka wręcz od niego, argumentując to wiekiem i chęcią zachowania prywatności. W mediach społecznościowych czasem tylko pojawi się wzmianka o jego starcie lub postępach w zawodach. Przyznaje otwarcie, że ultra triathlon to dla niego przede wszystkim pasja. 

Nie chce poświęcać się tylko i wyłącznie działalności sportowej. Często musi odmawiać znajomym, którzy zapraszają go na konkursy czy treningi w okolicy, ze względu na pracę pięć albo i sześć razy w tygodniu. Zawsze stara się obrać na cel jedne zawody i skupić tylko na nich, przy okazji łącząc treningi z życiem codziennym.

Co dalej po Rio? Na pewno czas na przerwę, choć zaczyna się powoli planowanie kolejnego startu. Wydawać by się mogło, że dziesięciokrotny Ironman to szczyt ludzkich możliwości, ale zawodnik z Połańca myśli o... dwudziestokrotnym. Już nie za oceanem, a gdzieś w Europie. Jak mówi, nie będzie próbował poprawić swoich czasów na dystansach, które ukończył. Podkreśla jednak wyraźnie, że jeżeli cokolwiek ustali, to na pewno wspólnie z żoną. 

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama