Reklama

Poznaj moich rodziców

Słynna matka, znany ojciec. A dzieci? Takie jak rodzice? Podobne? Inne? Podążają ich tropem czy walczą ze swoim dziedzictwem? Są wdzięczne czy zbuntowane? Dumne czy obojętne? O tym, jak daleko pada jabłko... i kim w ich życiu są „znani rodzice”, opowiadają dzieci Magdy Gessler, Zbigniewa Lwa-Starowicza, Róży Thun i Adama Nowaka.

Zrozumiałam i wybaczyłam

Lara Gessler, 25 lat: Mama wychowywała mnie w "południowy" sposób. Nic dziwnego, bo jako dziewczyna spędziła wiele lat na Kubie, a potem w Hiszpanii, gdzie dzieci mają dużo swobody, uczestniczą w życiu dorosłych do późnej nocy. Mnie też dużo było wolno. Mama nie goniła do lekcji, nie narzucała domowych obowiązków. Za to uczyła manier.

Dom inny niż wszystkie

Pasją mamy zawsze były jej restauracje, tam spędzała najwięcej czasu. Często jednak zabierała mnie z sobą. Zdarzało się, że zasypiałam pod stołem podczas rozmów dorosłych i przy głośnej muzyce. Potem ledwo wstawałam do szkoły, ale zawsze musiałam pójść. Żadne "nie chce mi się" nie było argumentem. Nie skutkowało też symulowanie choroby. Mama patrzyła mi w oczy i mówiła: "Dobra, Lara, nie bajeruj, tylko się pakuj".

Reklama

Pamiętam, że robiła mi kanapki do szkoły. Były "nieżyciowe", bo z sosem i pomidorami, więc trudno było je zjeść, ale pyszne i z fantazją. Poza tym w codziennych sprawach domem rządziły kolejne gosposie i to one czekały z ciepłym obiadem. Jednak w weekendy gotowaliśmy razem: mama, tata, ja i mój brat Tadeusz. Jak ja to lubiłam!

Wtedy, przy wspólnym gotowaniu, mama na chwilę się zatrzymywała. Zazwyczaj pędziła, rozpierała ją energia. Tata, spokojny i tolerancyjny, pozwalał jej na wszystko. Zdarzało się, że na przykład siedzimy przy śniadaniu, a mama nagle wpada na pomysł: "Pojedźmy do Hiszpanii". I już, nie pytając nikogo o zdanie, pakuje rzeczy. Wzrusza mnie, że przy całym swoim roztrzepaniu pamiętała o drobiazgach. Kiedy na koniec roku trzeba było zanieść kwiaty dla nauczycieli, układała maleńkie bukieciki i wkładała mi je do wiklinowego kosza. Dopóki mieszkała z nami, była mamą obecną.

Krótkie dzieciństwo

Miałam dziewięć lat, gdy rodzice się rozstali. Mama przejęła wspólne interesy, a ja zamieszkałam z tatą. To on wprowadził w moje życie porządek i stały rytm. W domu musiałam być najpóźniej przed 19, a w łóżku o 23. Ale były też przyjemne rytuały. Co niedziela chodziliśmy na targ staroci na Kole, w weekendy urządzaliśmy noce filmowe. Oglądaliśmy "Stawkę większą niż życie" albo filmy z Lizą Minnelli. Godzinami spacerowaliśmy po Starówce albo Żoliborzu. Zawsze też celebrowaliśmy niedzielne śniadania. W moim nowym życiu nie było pośpiechu.

Siedem lat chudych

Mama nie miała wtedy dla mnie czasu, pracowała dzień i noc. Widywałyśmy się, ale nie były to spotkania, o jakich marzy dziewczynka. Zarzucała mnie prezentami, jakby chciała zrekompensować to, że nas zostawiła. Myślałam: "Wolałabym, żebyś była prawdziwą matką, niż dawała kolejną drogą rzecz", jednak milczałam.

Tylko mój brat Tadeusz starał się sprowadzić mamę na ziemię, mówiąc że żadne prezenty nie zastąpią dzieciom matki i że w życiu nie liczy się wyłącznie praca. Ze zdumieniem patrzyłam, że się wobec niej buntuje. Ale on był już prawie mężczyzną, ja jeszcze dzieckiem. Nieraz płakałam z żalu i tęsknoty za dawnym życiem. I choć widziałam, że mama jest szczęśliwa, nie potrafiłam zrozumieć, jak mogła zostawić tak wspaniałego faceta jak mój ojciec. To trwało dobre siedem lat.

Lody między nami stopniały, dopiero gdy byłam szesnastolatką. Nic nie stało się nagle, to ja powoli dojrzewałam do wybaczenia. W końcu spojrzałam na nią z perspektywy kobiety. Zrozumiałam słabości, którym ulegała. To dlatego dzisiaj możemy być przyjaciółkami. I znów się spotykać. Czasem mama wraca przed północą z planu "Kuchennych rewolucji", a ja przyjeżdżam do jej domu w Łomiankach. Pijemy herbatę, jemy biały ser z pomidorami i gadamy do czwartej nad ranem. Nie ma tematów tabu. Nawet rozmowy o seksie nie są problemem, bo mama jest po prostu "południowa". Ale od kwestii moralnych jest tata. Kiedy mam wątpliwości, idę do niego.

Samosia

Mama marzyła, żebym też prowadziła restaurację, ale nie naciskała i nie zmuszała. Pewnie wiedziała, że w końcu geny dojdą do głosu. I stało się. Gdy miałam 17 lat, pojechałyśmy do Hiszpanii. W drodze do Santiago zatrzymałyśmy się w hoteliku koło Pampeluny. Właścicielka zrobiła nam genialny ryż podobny do paelli... Spojrzałyśmy z mamą na siebie, a ja odruchowo zapytałam: "Czy nie potrzebuje pani kogoś do pomocy na lato? Nawet za darmo". Zostałam tam dwa miesiące.

Ale z mamą długo nie zamierzałam pracować. Nie chciałam, żeby inni pracownicy szanowali mnie dlatego, że jestem córką szefowej. Sama musiałam na ten szacunek zasłużyć. Najpierw otworzyłam w Królikarni kawiarnię z księgarnią dla dzieci. Na start biznesu miałam odłożone tylko dwa tysiące, a trzeba było kupić lodówki. Nie chcieli mi ich dać na raty, więc jedną kupiłam z oszczędności, za dwie zapłacił tata. Mogłam iść po pieniądze do mamy, ale ja w ogóle o niczym jej nie powiedziałam...

Dowiedziała się od znajomego, który zapytał, czy idzie na otwarcie kawiarni Lary. "Jakiej kawiarni?". Potem miała żal: "Mogłaś mnie zaprosić". A ja nie chciałam, żeby ktoś pomyślał: matka kupiła córce kawiarnię. Zresztą szybko ją oddałam. Pojechałam do Londynu. Przez rok pracowałam w hotelach. Dojrzałam i dopiero wtedy mogłam stawić czoło temu, co czekało mnie w Warszawie, choć wcale nie byłam pewna, że chcę do niej wracać.

Dziś prowadzimy razem restaurację U Fukiera. Uzupełniamy się - ona jest artystką, ja ściągam ją na ziemię. Restauracje mamy toną w cudownych barwach i zapachach, udekorowane mnóstwem świeżych kwiatów. Mama chciałaby, żeby w wazonach codziennie stały nowe. To jest jednak bardzo drogie rozwiązanie i udało mi się ją przekonać, żeby zmieniać je co trzy dni.

Bilans dodatni

Troskliwa, dbająca i kochająca. Taka powinna być mama. I moja taka jest. Ale w dzieciństwie zazdrościłam koleżankom matek, które wracają po trzeciej, gotują obiad, sprawdzają lekcje, dają poczucie bezpieczeństwa. Żałuję, że zabrakło nam czasu spędzonego razem i codziennych spraw. A może dobrze się stało? Bo gdybym rosła pod bokiem mamy, byłabym krnąbrną, roszczeniową panną.

Magda Gessler: Jak wychować mądre dziecko? Trzeba je kochać, rozpieszczać, słuchać, całować i wszędzie z sobą zabierać. A przede wszystkim trzeba być prawdziwym. Ja taka byłam, nawet jeśli pozwalałam sobie na słabości. Na szczęście, gdy Lara stała się kobietą, kiedy pierwszy raz się zakochała, zrozumiała, co znaczy miłość. Na nią, tak jak na śmierć, nie ma rady. Jestem szczęśliwa, że wybaczyła mi, że w jej dzieciństwie nie byłam "klasyczną" mamą. Że zamiast uczyć pokory, buntowałam ją. To budziło w niej ogromne poczucie odpowiedzialności. Czasem mam wrażenie, że zamieniłyśmy się rolami. To Lara jest moją matką, ja jej córką. Przywołuje mnie do porządku, upomina, wskazuje drogę. Daje poczucie stabilizacji. Przed nią mogę pozwolić sobie na szczerość. Zna wszystkie sekrety, grzechy, wątpliwości, szaleństwa. O wszystkim dowiaduje się pierwsza. I jest dla mnie tolerancyjna, a to nie jest łatwe. Bo moje wybory często bywają... brawurowe.

Chciałem robić to samo

Michał Lew-Starowicz, 35 lat: Dla innych był panem od seksu, dla mnie czułym ojcem. Pamiętam, jak z tatą godzinami leżeliśmy na dywanie i bawiliśmy się żołnierzykami. Żołnierzyki to tradycja rodzinna. Odziedziczyłem po ojcu sporą kolekcję, która teraz przeszła w ręce moich dzieci. Niektóre figurki są już wyszczerbione, ale przecież przez lata stoczyły tyle bitew.

Męskie granie

W naszym domu najważniejszym punktem dnia była kolacja. Nie było to pewnie zdrowe, ale... jadałem ją o 23, kiedy tata kończył pracę. Pora nie miała znaczenia, ważne było, że możemy z sobą być. A raz na tydzień urządzaliśmy z tatą "męskie wieczory czwartkowe". Mama, która jest chirurgiem, miała wtedy dyżur w szpitalu. We dwóch więc zamawialiśmy coś do jedzenia, bo szkoda było czasu na gotowanie, i włączaliśmy muzykę. To wielka pasja ojca. Najczęściej słuchaliśmy jazzu. Dziś szczycę się tym, że przekonałem ojca do elektronicznego bluesa. Chociaż on przypisuje tę zasługę sobie.

Bez rozkazów

Tata, chociaż był kiedyś lekarzem wojskowym, rozkazów nie wydawał. Uczciwie mówiąc, miałem całkiem nieźle. Gdy szedłem na imprezę, rodzice nie wyznaczali mi godziny powrotu. Pytali tylko, o której przyjechać. I czasem zjawiali się dopiero nad ranem, bo impreza była dobra. Nie robili z tego problemu, sami też lubili długo się bawić.

Czas wspólny

Był zapracowany, ciągle coś pisał, ale kiedy przychodziłem do jego gabinetu, mówił: "Poczekaj, tylko dokończę, żeby mi myśl nie uciekła", i zaraz był dla mnie. Rozmawialiśmy, ile było trzeba. Ojciec, chociaż profesor, nigdy nie był moralizatorem ani mentorem. Pozwalał mi samemu dochodzić do różnych prawd i wniosków. Silniej działał na mnie jego przykład niż słowa.

Widziałem, jak traktuje pacjentów, z tą starannością i uwagą. Podobała mi się jego otwartość i łagodność. Nie tylko wobec rodziny, ale wobec wszystkich. Jasne, bywało, że się zdenerwował. Bo nawet łagodnego lwa dzieci mogą wyprowadzić z równowagi. Ale zawsze na koniec awantury była spokojna rozmowa.

Te sprawy

W domu mogło nie wystarczać pieniędzy na luksusy, ale książki być musiały. Te fachowe, o seksuologii, psychiatrii, ale też mnóstwo literatury. Były wszędzie. Pamiętam, że jako dzieciak miałem w swoim pokoju stosy książek każdego rodzaju, które nigdzie indziej się już nie mieściły. Lubiłem do nich zaglądać. Te o seksie należały oczywiście do najciekawszych. Ale u nas w domu nikomu przecież nie przyszłoby do głowy ich chować, seks nie był żadnym tabu. Rozmowy dotyczące seksualności pojawiały się u nas, odkąd sięgam pamięcią.

Kiedy byłem mały, jechaliśmy gdzieś rodzinnym fiatem 126p i nagle postawiłem problem: skąd się biorą dzieci? Tata profesor oczywiście nie czarował mnie kapustą czy bocianem, tylko fachowo wyjaśnił wątpliwości, oczywiście na poziomie czterolatka. Rozmowy często toczyły się przy stole, bo do taty przychodzili koledzy lekarze i omawiali "przypadki" ze swojej praktyki. No a ja się przysłuchiwałem. I miałem naprawdę solidną wiedzę, którą mogłem wykorzystać na biologii.

Tropem lwa

"Ty, Starowicz, nie myśl, że jesteś taki mądry" - słyszałem od niektórych nauczycieli, którzy chcieli udowodnić, że czegoś nie wiem. Od innych czułem sympatię, wyrażali szacunek wobec mojego ojca. Będąc już na medycynie, czasem widziałem podejrzliwe spojrzenie "na pewno ojciec coś mu załatwił". Bo nazwisko taty budziło emocje.

W tamtych czasach seks był tematem, który wywoływał rumieniec na twarzy. A tata był przecież guru od seksu. Kiedy powiedziałem mu, że chcę robić to samo, rodzice ostrzegali, że nie będzie łatwo. Podobnie z wyborem specjalizacji z seksuologii. Zawziąłem się. Czy było mi trudniej? W domu miałem dostęp do najlepszej literatury i możliwości superwizji w razie każdej potrzeby. Z drugiej strony spotykałem się z różnymi reakcjami otoczenia, będącymi raczej wyrazem stosunku do mojego ojca niż do mnie.

Czy rywalizujemy? Jesteśmy na zupełnie innych etapach naszych dróg zawodowych, które poza tym nieco się różnią. Tata jest kierownikiem zakładu prowadzącego kursy specjalizacyjne, biegłym sądowym i konsultantem krajowym z dziedziny seksuologii. Ja kieruję oddziałem psychiatrycznym w Instytucie Psychiatrii i Neurologii, a rozpoczynając pracę w czasach "otwartych granic", mam też możliwości ciekawej współpracy międzynarodowej.

Ale już w Centrum Terapii, gdzie przyjmujemy dużo pacjentów z problemami seksualnymi, nasze gabinety są obok siebie. Razem też prowadzimy różne szkolenia. Zgodnie z rodzinną tradycją obaj mamy ręce pełne pracy.

Zbigniew Lew-Starowicz: Co to znaczy być dobrym ojcem? Dawać dziecku pewność, że jest kochane. Trzeba też szanować jego autonomię. Zakazy? Nakazy? Nie jestem zwolennikiem zezwalania na wszystko. W domu były więc obowiązki, miał je każdy. Był czas nauki, czas zabawy i czas sprzątania. Ale wojskowej dyscypliny nie było. No, najwyżej wtedy, gdy bawiliśmy się razem żołnierzykami. Co poczułem, kiedy Michał oznajmił, że chce iść w moje ślady? Wiedziałem, że może być mu ciężko. Zaraz pojawią się podejrzenia, że ojciec toruje mu drogę. Ostrzegłem go. Nie zraził się.

Mogę być, kim sam zechcę

Jan Julian Nowak, 20 lat: Jedno z pierwszych wspomnień z dzieciństwa to wyciąg narciarski w Rabce. Miałem pięć lat. Bałem się wejść na ten wyciąg. Za każdym razem się przewracałem, a tata mi pomagał. Jeszcze gorzej szła mi jazda w dół. Pamiętam, jak nagle noga wysunęła mi się ze zbyt dużego narciarskiego buta. Narta zjechała na dół, a ja wylądowałem w kałuży roztopionego śniegu. A tata spokojnie mnie podniósł, przytulił i cierpliwie uczył dalej.

Lekcja wychowawcza

Tata zawsze chciał być naszym nauczycielem. Tłumaczył, co jest dobre, co złe i dlaczego. Mamy za sobą wiele męskich rozmów o życiu i śmierci, o uczciwości, o tym, co trzeba i co wypada. Uczył mnie też gotować, poznawać się na ludziach, podrywać dziewczyny...

Ciężar spojrzenia

W naszym domu nie ma kar. Czasem, gdy byłem młodszy, tata kazał mi zostać w pokoju, żebym przemyślał, co zrobiłem złego. Najgorzej było go zawieść. Patrzył wtedy smutnym wzrokiem i mówił: "Rozczarowałeś mnie". Kiedyś poprosił, żebym kupił klucz francuski w markecie. Chyba przez godzinę szukaliśmy z bratem tego klucza. Sprawdziliśmy wszystkie półki z narzędziami i nic. "Jak przyjadę i znajdę, będę rozczarowany" - powiedział przez telefon. Przyjechał i po chwili trzymał w ręku "francuza". Widziałem to jego spojrzenie. Nie musiał nic mówić. Zapytał tylko, dlaczego nie poprosiłem o pomoc sprzedawcy.

Bo to jedna z reguł, które głosi tata: jeśli coś cię przerasta, poproś o pomoc. A inne? Bądź odpowiedzialny, skończ to, co zacząłeś, pomagaj innym i wreszcie: samodzielność to wolność. I jeszcze... szacunek. U taty objawia się we wszystkim. Nawet gdy zwracał mi uwagę, nigdy nie powiedział "jesteś leniem", tylko "leci od ciebie leniem" albo zamiast typowego "jesteś głupi", mówił, że się "głupio zachowałem". A to różnica.

Pytania o jutro

W szkole nie byłem prymusem, ale tata tego nie wymagał. Miałem robić to, co lubię i co jest dla mnie ważne. Wszystko inne mogłem "zaliczyć". Moją słabą stroną była historia. Gdy tata mnie przepytywał, często słyszałem: "Idź się doucz". Ale nie na szóstkę, tylko tyle, żebym zdał. Nigdy nie zmuszał mnie do rzeczy, których nie lubię. Kiedy przychodzę się go radzić, pyta: "A chcesz tego?". Gdy po roku rzuciłem szkołę muzyczną, czując, że to nie dla mnie, nie robił mi wyrzutów. Teraz studiuję filozofię, ale nie mam jeszcze pomysłu na siebie. Nie czuję ciśnienia ze strony ojca, raczej zaufanie, że się w życiu odnajdę.

Bez popisów

Kiedy byłem mały, a tata wyjeżdżał na koncerty, tęskniłem. Pamiętam, jak czekałem na jego powrót i potem rzucałem mu się w ramiona. Czasem jechaliśmy w trasę całą rodziną, a raz nawet wszyscy byliśmy na scenie. Ale mimo że uczyłem się muzyki, tata nigdy nie namawiał mnie na "karierę". Uważał, że to, co robi, to praca jak każda inna, nie ma się czym popisywać. Cenię go za to, że nie próbował zostać celebrytą i pozostał w swojej niszy. Może pisać, o czym chce, jego teksty dotyczą ważnych spraw, nikomu się nie podlizuje.

Barbara Nowak, 15 lat: Tata lubi rozmowy. Z nim niczego nie można załatwić szybko. Czasem wkurza mnie sposób, w jaki rozmawiamy. Bo mówi tonem "zawsze mam rację, a jak jej nie mam, patrz: punkt pierwszy". Ja wtedy od razu wpadam w taki sam ton albo krzyczę. Przecież zawsze nam mówiono, że mamy prawo wyrażać emocje i że dom jest po to, by być w nim prawdziwym. Podobno jestem córeczką tatusia. Może dlatego, że był przy moim porodzie? Ale i tak mam zakaz siedzenia w nocy przy komputerze, tak jak reszta rodzeństwa, najwyżej mogę sobie do dziesiątej poczytać. O jedenastej słyszę jednak groźne: "Barbara, skończ wreszcie".

Stanisław Nowak, 13 lat: Tata jest czasem nadopiekuńczy. Martwi się do przesady. Nie pozwala na samodzielność, na przykład w sprawie gier komputerowych. I nie chodzi o to, że nie pozwala grać. Chce mieć wpływ na to, w co gram! Wyjścia towarzyskie są... negocjowane. Tata zawsze chce wiedzieć, dokąd się wybieram i o której wrócę. Jeśli nie pozwala, jest jedno magiczne zdanie, które działa: "Co mogę zrobić w zamian w domu?". Ostatnio wynegocjowałem, że tak długo mogę pograć na komputerze, jak długo wcześniej poczytam książkę. Taty często nie ma w domu - jeździ na koncerty, ale to bywa zaletą. Wtedy robimy, co chcemy. Nie ma tego ciągłego: wyprostuj się, trzymaj ręce na stole, ustąp innym. Mamy urlop od dyscypliny.

Adam Nowak: Moje zasady? Po pierwsze słuchaj świata. Po drugie, jak już stwierdzisz, że coś wiesz, wtedy się odezwij. Po trzecie nie kłam. Ale najważniejsza zasada to: bądź uczciwy. W uczciwości wszystko się mieści. Zawsze powtarzam swoim dzieciom: "Obojętne mi jest, kim zostaniesz, jeśli nie będziesz krzywdził ludzi i będziesz szczęśliwy". I w ogóle dużo rozmawiamy. Często dochodzą do głosu nasze temperamenty, ale mamy umowę, że na końcu wszyscy jesteśmy pogodzeni. Bo mówię im, że racja jest jak dziura w d..., każdy ją ma.

Mamy to we krwi

Jadwiga Thun, 22 lata: Przypominam sobie taki obrazek: mam cztery lata, mama wraca do domu zmęczona, rzucamy się jej na szyję, a ona mówi: "Dajcie matce odpocząć". Na co ja rezolutnie: "Mamo, ty nie jesteś taka stara, ty tylko tak wyglądasz". Do dziś śmiejemy się z mojej szczerości.

Być potrzebną

W pamięci mam też inną scenę: mam siedem lat, jestem w szkole, lekcje się skończyły, a po mnie nikt nie przyszedł. Ląduję w sekretariacie i miłe panie dzwonią do mamy do Fundacji Schumana, bo wiadomo, że spędza tam całe dnie, czasem do nocy, z przerwą na odebranie mnie ze szkoły. Po chwili jestem już w fundacji. Mama pracowała, organizowała wielkie akcje, a ja... czytałam albo pisałam kolorowymi markerami po metalowej tablicy, która stała w jej pokoju.

Gdy podrosłam, zaczęłam się włączać w jej "działanie". I to dzięki mamie wiem, że jestem potrzebna, a reszta jest kwestią mojego własnego zaangażowania i pracy. Że wtedy życie ma jeszcze większą wartość. Odkąd skończyłam 14 lat, jestem wolontariuszką w Klubie Inteligencji Katolickiej, pracowałam jako wychowawca na obozach letnich, zajmowałam się niepełnosprawnymi we Francji. Nikt mnie nie namawiał, chyba po prostu mamy to we krwi.

Dwie do walca

Podobnie było z tańcem. Rodzice szalenie lubią tańczyć. Często w domu włączali muzykę i już była impreza. Jako dzieciak przyglądałam się im z zachwytem i oczywiście też chciałam. Miałam 12 lat, gdy mama nauczyła mnie tańczyć charlestona, bo lepiej mi wychodziły tańce rytmiczne. Ale podstawy walca też znam dzięki mamie. Ona zawsze umiała mnie czymś zarazić. Ponieważ wszyscy mamy chorobę lokomocyjną, podczas podróży samochodem śpiewaliśmy, żeby... nie myśleć o naszej przypadłości.

Oczywiście zaczynała mama: Przybyli ułani pod okienko czy Wojenko, wojenko, cóżeś ty za pani, i tak całą drogę repertuar odziedziczony po naszym dziadku, który był ułanem. Pływanie to też jej zasługa. Miałam pięć lat, gdy kupiła mi nadmuchiwane rękawki i potem, gdy czułam się w wodzie coraz pewniej, mama wypuszczała z nich trochę powietrza. Pamiętam, że mimo tylu obowiązków miała cierpliwość. Regularnie pilnowała na przykład, żebym ładnie pisała, bo bazgrałam tak, że prawie nikt nie potrafił tego przeczytać. Dopiero w gimnazjum stwierdzono u mnie dysgrafię. Kiedy więc siadałam do lekcji, słyszałam rytualne: "Pisz równo".

Szczerość aż boli

W szkole nie byłam orłem. Nie chciałam chodzić na lekcje. Czasem mama na to pozwalała. Ale nauczycielom zawsze pisała w dzienniczku prawdę: "Córka nie chciała iść do szkoły. Proszę o usprawiedliwienie nieobecności". Bo w domu obowiązywała zasada: nie kłamać! Można było zawalać różne sprawy, popełniać błędy, ale trzeba było się do tego przyznać. Mama mówiła, że liczy się zaufanie. Gdy się je straci, trudno odbudować. Sama była szczera do bólu. Ale maturę zdałam nawet przyzwoicie. Potem przez rok studiowałam psychologię społeczną, jednak postanowiłam przerwać.

Trochę się obawiałam reakcji mamy, ale usłyszałam tylko: "Twój wybór". Obecnie studiuję amerykanistykę. I myślę, że zaufanie i akceptacja rodziców bardzo człowieka wzmacniają. A mama kibicuje każdej mojej pasji, teraz na przykład... improwizacji teatralnej. To spektakle grane przez amatorów, bez scenariusza, inspirowane hasłem publiczności. Dla rodziców to pewnie wariactwo. Raz ich zaprosiłam, ale ojciec nie wszystko rozumiał (Franz Thun pochodzi z Bawarii - przyp. red.), a mama się śmiała. I nigdy nie usłyszałam od niej, że takie wygłupy to strata czasu. Czasem tylko pyta: "Co ty będziesz robić w życiu?"

Długa smycz

Po maturze pojechałam z koleżanką do Stanów. Kupiłyśmy karnet na amerykańskie autokary. Plan był taki, że jedziemy przed siebie i nocujemy... u ludzi. Mama z pomysłem się pogodziła, prosiła tylko o rozsądek i regularne wiadomości. Kupiłam więc amerykański telefon na kartę i codziennie wysyłałam jej SMS-y: "Jesteśmy w Nowym Orleanie, jesteśmy w Memphis...".

Aż tu kiedyś o świcie telefon od mamy. "Co jest?" - zapytałam wkurzona, bo mnie obudziła. "Chciałam tylko zapytać, czy wszystko w porządku" - powiedziała jak gdyby nigdy nic radosnym głosem. Udawała, bo okazało się, że żaden mój SMS do niej nie dotarł. Ale mama uważała, że lęk to jej sprawa i nie powinna nim obciążać dzieci. Choć nawet dziś martwi się o mnie i czasami dostaję wiadomość: "Jadwisiu, już późno, gdzie jesteś, wracaj do domu". I wtedy robi mi się głupio, że się zadręcza, zamiast się wyspać.

Rodzina europejska

Odkąd jest posłanką w Brukseli, widujemy się rzadziej. Do domu wpada na weekendy i wtedy zawsze zbieramy się na śniadaniu całą rodziną. To trudne, bo Sophie mieszka dziś w Wiedniu, a Christoph dużo podróżuje, ale wszyscy się starają. No i potem siedzimy do trzeciej po południu nad kolejną już herbatą czy kawą i gadamy, gadamy...

Róża Thun: Ważną lekcję wychowania odrobiłam, kiedy nasza najstarsza córka miała dwa lata. Byłam z nią u pediatry i nieco zatroskana powiedziałam: "Dzieci w jej wieku przybiegają na »chodź do mamusi«, a Marynia wciąż samodzielnie nie chodzi. Wtedy usłyszałam: "Dzieci po to zaczynają chodzić, żeby się nauczyć ODCHODZIĆ od mamusi, i w tym trzeba im pomagać. Kiedy będzie gotowa, pójdzie. Nic jej nie brakuje".

Od tej chwili pamiętam, że kapitałem, jaki można dać dziecku, jest samodzielność. Zakazy i nakazy to objaw bezradności. Lepiej pomóc dzieciom zrozumieć, co dobre, a co złe, co jest prawdą, co kłamstwem. I nie tylko mówić, ale tak żyć. Dzieci zapamiętują to, jacy my, rodzice, jesteśmy, a nie to, co głosimy.

Chyba najważniejsze jest traktować je poważnie. Nigdy nie rozumiałam rodziców, którzy do pociech zwracali się szczebiotliwym tonem, idiotycznie zdrabniając każde słowo. Ja starałam się rozmawiać normalnie i o wszystkim. Poważne traktowanie to także zaufanie i szanowanie ich wyborów. Starałam się tak robić, ale przyznam, że to bardzo trudne. Tak jak trudny jest moment, kiedy ostatecznie wyfruwają z gniazda. Ułatwiłam sobie zadanie i wyfrunęłam pierwsza... do Brukseli.

Wysłuchała Beata Biały

TWÓJ STYL 10/2014


Twój Styl
Dowiedz się więcej na temat: Magda Gessler
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy